Miłość jest jak otwarty skarbiec
Wspomnienie Walentyny Suryn
Przypominam sobie takie wydarzenie: zbliżało się Boże Narodzenie, każdy kupuje wtedy karpia. My byliśmy trochę za biedni, nie planowaliśmy takiego wydatku, ale nie utyskiwaliśmy. Okazało się jednak, że pojawił się znajomy, który przyniósł nam karpia w prezencie. Karp był jeszcze żywy i zrobiło mi się go szkoda. Andrzej powiedział, że go nie zabije, ja też nie mogłam. Mówię więc do niego: Wiesz co zrobić! A on: Do Drawy go wypuszczę!
Rowerem pomknął nad rzekę, wpuścił rybę do wody, karp popłynął, a Andrzej radosny wrócił do domu. Ja też się cieszyłam, no bo przecież po co ta smutna historia, żebyśmy przeżuli karpia. Spytałam jeszcze Andrzeja, co mu karp powiedział na pożegnanie. A Andrzej na to, że Wesołych Świąt.
Mój syn miał wiele takich historii. Potrafił ujarzmić swój egoizm i nie kierować się tylko osobistą chęcią.
Bardzo kochały go dzieci, one przeważnie kochają tych, którzy mają dobre serce. Raz dał im zabawki – znalazł coś w swoim biurku i rzucił przez okno. Potem nie dawały mu już spokoju. Wołały pod oknem: Panie Andrzejku – pamiątki! A kiedy już niewiele tych „pamiątek” zostało, Andrzej pytał mnie: Co tym bachorom jeszcze dać? Już wyrzuciłem przez okno wszystko z biurka.
Ale zawsze coś znajdywał, kredki jakieś, ołówki, a dzieci wszystkim się cieszyły. Obiecał im, że jak wróci z Kanady przywiezie indiańskie pióropusze. Dziś, dorosłe już dzieci wspominając czasem, że Andrzej obiecał im indiańskie pamiątki i nic z tego nie wyszło.
Andrzej był dzieckiem bardzo radosnym, wesołym, z dużą fantazją. W zabawach był kreatywny i zwykle on organizował kolegom z podwórka ciekawe zajęcia. Koledzy garnęli się więc do niego, był wśród nich liderem, prowodyrem. Wnosił do towarzystwa pomysłowość, dowcip i żywiołową radość. Z nikim nie wszczynał bójek, konfliktowe sytuacje potrafił obrócić w żart. W domu jednak bywał czasem niegrzeczny i dokuczliwy. Moralizowałam wtedy, mówiłam, że aniołek twój odchodzi od ciebie, bo nieładnie mówisz, nieładnie postępujesz. A on odpowiedział: Mamuś, ja starego diabła nie lubię i nie będę go słuchał, ale malutkiego diabełeczka zawsze posłucham.
Miał bardzo humanitarne podejście do przyrody. Wyczuwał jej ład, porządek, którego nie wolno naruszyć. Nawet muchy nigdy nie zabił. Otwierał okno i mówił: masz szansę, wynoś się.
Do takiej zwykłej, codziennej pracy specjalnie się nie garnął, miał swoje zajęcia. Gdy prosiłam go, żeby pomógł trochę w polu, bo po śmierci męża zostałam sama z naszymi uprawami i w sezonie od rana pracowałam, najczęściej mówił: Mamuś, do obiadu będę się kąpał, potem coś zjem, a potem pomogę. I dołączał do mnie, zwykle na godzinkę, czasem nawet dwie.
Ojciec Andrzeja bywał czasem dla niego surowy. Gonił go do nauki, bo nie bardzo mu szło, zwłaszcza z matematyką. Zabierz się lepiej do matematyki, radził, zamiast wierszykami się bawić. Andrzej udawał, że słucha, ale widocznie nie słuchał, bo jak miał jakieś dwadzieścia lat zaczął poważnie zajmować się poezją. Był bardzo podbudowany, gdy w Olecku dostał nagrodę za wiersz.
Podobno nie zamierzał startować wtedy w konkursie, nie miał przygotowanego wiersza, koledzy namówili go, żeby coś szybko napisał i tym wierszem wygrał.
Dobrze nam się żyło z Andrzejkiem, spokojnie, chociaż on potrzebował ruchu. Gnało go gdzieś wciąż. Wyjeżdżał do przyjaciół, a miał ich wielu w całej Polsce. Czasem pożyczałam pieniądze, żeby mógł podróżować, bo widziałam że mu tutaj za ciasno. Nie przepadał za miastami. Znajdowałam w jego rękopisach notatki: „Boże, Warszawa”, „O Boże, znów Łódź”, ale jeździ do miast, bo tęsknił do ludzi. Gdy dłużej był tutaj wyruszał na całodzienne wyprawy rowerowe. Często przywoził z nich ciekawe kamienie. Rozkładał je potem na stole i zapraszał, żebyśmy się im wspólnie przyglądali, podziwiali.
Krótko był z nami, ale zostawił sporo pamiątek. Po jego śmierci zaczęłam przepisywać rękopisy. Dzięki temu coraz lepiej go poznawałam. Myślałam sobie, Chryste Panie, takie piękne te wiersze, nigdy się nie pochwalił, nigdy nie dawał mi do przeczytania, czasem tylko mówił, że coś gdzieś opublikował. Smutno mi się robi, gdy uzmysławiam sobie, że nie zdążył nawet zobaczyć pierwszego tomiku wierszy, który przygotowywał z Waldkiem. Niektórzy uważają, że praca poety, to jest po prostu leniuchowanie, a on napisał cenne wiersze, które wyjaśniają, że to nie tak. Pisze w nich o poezji, jak o ciężkiej służbie, że poeci uświęcają swoją ziemię, bo mówią w jej imieniu.
Pamiętam jak wrócił z Warmii wychudzony bardzo, zapadnięty. Chciałam go ratować jedzeniem. Poprosił o kozie mleko, więc przez jakiś czas jeździłam rowerem siedem kilometrów w jedną stronę do Lubcza, do pana Paluszkiewicza, który miał gospodarstwo ekologiczne i hodował kozy. Piekłam mu też żytni chleb razowy, bo tylko taki chciał jeść. Wtedy wyciągnęłam go z dołka, ale to nie był pierwszy raz kiedy źle się czuł i nie ostatni, niestety. Potem ciągle coś mu dolegało. Czasem histeryzował trochę i stawiał na nogi znajomych, bo wielu chciało mu pomagać. Kiedyś w nocy zawołał mnie i mówi: – Mama, chyba umrę. Ja już przywykłam, że mu się ciągle coś się dzieje, więc się specjalnie nie przejęłam. – Daj ty spokój, Andrzej, śpijmy – powiedziałam. – Nie, musimy jechać, bo kiepsko ze mną. Jedziemy do Poznania – zarządził. Jak jedziemy do Poznania? Czym? W nocy? Co robić, myślę sobie. Zadzwoniłam wtedy do państwa Konarzewskich. Oni zorganizowali samochód i kierowcę. Nigdy tego nie zapomnę. Jechaliśmy w nocy, nad ranem zatrzymaliśmy się przy wejściu do szpitala, a Andrzej mówi, że już wszystko dobrze, że właśnie mu minęło.