Najwięcej przygód miał w latach osiemdziesiątych. Wówczas czerpał z życia garściami, a środowisko jego przyjaciół – młodych poetów i artystów z Mazur i Suwalszczyzny chętne korzystało z zainteresowania pań.
– Zawsze świeciły nam się oczy do pięknych kobiet. W pewnych środowiskach byliśmy rozpoznawalni, więc kręciło się przy nas sporo fanek, koleżanek, przyjaciółek, muz – wspomina Marek Sobczak. Muszę jednak przyznać, że Andrzej zachowywał w tym temacie umiar. My z Wojtkiem byliśmy znacznie gorsi. Zdarzyło się jednak Andrzejowi, że przesadzał. W 85 roku, gdy jechaliśmy pociągiem do Łodzi na „Nieme Kino”, powiedziałem mu, że będę się żenił, a on zażartował, że w takim razie będziemy mieć wspólną żonę. Byłem wtedy po uszy zakochany i ten tekst zadziałał na mnie jak płachta na byka. Suryn omal nie dostał w zęby.
– Byliśmy ekspresyjnym towarzystwem. Lubiliśmy się, ale naszą przyjaźń często wystawialiśmy na poważne próby. Zawsze istniała między nami rywalizacja. Zajmowaliśmy się ustalaniem granic, ale wyznaczona granica natychmiast prowokowała chęć jej przekroczenia. Jedną z ważniejszych zasad było, że nie podrywamy sobie dziewczyn, lecz i tę granicę próbowaliśmy lekceważyć – mówi Sobczak.
W latach dziewięćdziesiątych gdy już chorował siłą rzeczy coraz rzadziej korzystał z uciech życia, ale właśnie wtedy mówił, że jest gotów związać się z kimś na stałe. Myślał, że to będzie recepta na psychiczne i fizyczne zdrowie. Większość jego przyjaciół żyła w związkach, często szczęśliwych. On sam bardzo lubił dzieci, zawsze miał z nimi świetny kontakt i podziwiał relacje rodzic-dziecko. Wydawało mu się, że warto spróbować żyć tak jak inni. Ale czy to nie były tylko rozważania? Spróbować? Nie spróbować? Moja to droga, czy nie moja?
Jeszcze raz nie przyjechałaś. Pewnie to słuszna kara za moje niezdecydowanie, albo łaskawa szansa…na sen – zapisał w ostatnim notesie. A dialogując z Tomaszem zastanawia się, czy jego problem z kobietami nie bierze się stąd, że kobiety zwykle źle znoszą prawdę i ciszę. No i jego ubóstwo.
– Gdy zastanawiam się jakie kobiety przyciągał, to nie znajduję wyraźnego typu – mówi Wojciech Jacob Jankowski. Myślę, że przyciągał wszelkie kobiety, bo tak naprawdę wszyscy tęsknimy za brakiem zobowiązań, za tym, żeby zaszaleć, poddać się chwili, przeżyć coś wzniosłego i nie ponosić konsekwencji.
Świadkiem kilku takich szaleństw był Paweł Zawadzki. Zawadzki poznał Suryna, gdy pracował w warszawskim Muzeum Literatury. Zaprzyjaźnili się i potem Andrzej odwiedzał go, gdy przyjeżdżał do Warszawy. Zawadzki pilnował na Żoliborzu cudzego mieszkania, odwiedziła go znajoma z Londynu, a potem pojawił się też Andrzej i sprawy potoczyły się błyskawicznie.
– Była to ładna, błyskotliwa, inteligentna, oczytana, ale wampiryczna dosyć baba. Poznałam ją kiedyś w Zakopanym, gdzie grywała namiętnie w pokera ogrywając moich kumpli. Nieopatrznie zostawiłem jej wtedy swój telefon – wspomina Zawadzki. Zadzwoniła więc pewnego dnia odzywając się w swoim stylu – miałem natychmiast wziąć taksówkę, przyjechać po nią na dworzec i zaprosić do siebie. Nie starczyło mi czasu na zawahanie się, więc zrobiłem jak kazała. Pani wprowadziła się od razu do tego mojego-cudzego mieszkania, a po dwóch dniach zorientowałem się, że styl życia jaki proponuje, mnie – biednego bibliotekarza doprowadziłby do ruiny w ciągu tygodnia. Na szczęście niespodziewanie przyjechał Andrzej, zamieszkał z nieznaną sobie wcześniej panią w pokoju, a ja grzecznie przeniosłem się do kuchni i chodziłem spać wcześnie. Ich kilkudniowy romans był niesłychanie gorący i dla wszystkich wyczerpujący. Potem pani spakowała się i wyjechała, Andrzej też – w drugą stronę, a ja mogłem wrócić do swojego łóżka i posprzątać.