Na przełomie lat 80/90 Suryn z Darskim przyjaźnili się z Andrzejem i Zofią Domańskimi. Domańscy prowadzili wtedy szkołę w Krasnogrudzie. Szkoła – zwykła tysiąclatka, ale z mieszkaniami dla nauczycieli i pokojami gościnnymi – stała na wzgórzu z widokiem na przegrodzone państwową granicą jezioro Gaładuś. Zbudowana została chyba przede wszystkim po to – mówi Darski, by kolejni PRL-owscy ministrowie oświaty mieli gdzie spędzać wakacje, ale doczekała lepszych czasów, kiedy polityczny przełom nie sprzyjał już wycieczkom ministrów. Domański dysponował więc wolnymi pokojami, a Suryn z Darskim chętnie korzystali z tej okazji. Czasem przyjeżdżał też Marek Sobczak i inni znajomymi. Darski twierdzi, że robili w Krasnobrudzie działania artystyczno- poetycko- historyczne, ale już nie bardzo pamięta jakie. Pamięta za to Giedymina.
– Giedymin był Litwinem. Pędził znakomity bimber na jałowcu. Bimber był bardzo mocny, ale piło się go lekko, jak piwo. Miał taką właściwość, że nie zniekształcał myślenia, a szedł w ciało. Imprezy kończyły się więc tym, że każdy zostawał tam gdzie pił, bo trudno było się poruszać. Któregoś razu siedząc u Giedymina reaktywowaliśmy z Andrzejem Wielkie Księstwo Litewskie. Ta idea żyła jeszcze w nas, gdy alkohol nie miał już władzy nad naszymi ciałami. Poszliśmy więc wszyscy oblać to do baru Na Skarpie w Sejnach. Tak się tam z tej okazji upiliśmy, że stłukła nas sejneńska milicja. Gdy wróciliśmy do domu Giedymina, jego matka opatrując nasze sińce pięknie skomentowała całe zdarzenie. Powiedziała, że Suryn i Darski słusznie oberwali, bo byli pijani, ale Giedymina, tak samo przecież pijanego jak my, milicja stłukła tylko dlatego, że jest Litwinem. Giedymin ochoczo przyjął to wytłumaczenie.
Podobno Andrzej bardzo dramatycznie przeżywał kaca, ale dysponował wtedy wyjątkowo błyskotliwym i zjadliwym poczuciem humoru. Darski mówi, że najbardziej dostawało się wówczas Sobczakowi.
W latach dziewięćdziesiątych przyjaciele z SDSu nie spotykali się już tak często. Suryn częściej niż na Mazurach i Suwalszczyźnie, bywał na Warmii. Wtedy już chorował i był skoncentrowany na swoich dolegliwościach, nie był już, jak wcześniej, wesołym kompanem. Bywało, że psuł innym humor, ale przyjaciele starali się mu pomagać na różne sposoby. Czasem dobrą taktyką okazywało się odwracanie uwagi.
– Siedzieliśmy kiedyś większą grupą w mojej kuchni – wspomina Piotr Romanowski. Luźna towarzyska sytuacja – rozmawiamy, herbatki popijamy, śmiejemy się i nagle przychodzi do nas Andrzej. Wesoła atmosfera zaczyna się zamieniać. Po chwili najistotniejszy staje się temat, jak Andrzej się dzisiaj czuje, co go boli, czy jest bardziej czy mniej blady niż wczoraj. Nagle wszyscy się nim zajmujemy i o nim wszyscy rozmawiamy. W tym momencie pojawia się mój przyjaciel Faustyn mówi, że ma dla Andrzeja lekarstwo: masz tu lampkę wina, a tu świetny dymek – proponuje – napij się, zapal, a potem pojedziemy razem do miasta, na pewno znajdą się tam jakieś koleżanki. Zaraz wszystko ci przejdzie, mówi Faustyn. I faktycznie. Andrzej poddał się kuracji Faustyna. Może nie do końca, bo nie skonsumował żadnej koleżanki, ale dwa poprzednie lekarstwa spożył. Pomogły. Gdy tylko przestał się sobą zajmować, od razu mu przeszło.
Nie tylko alkohol dodawał Andrzejowi skrzydeł. Był ciekawy środków zmieniających świadomość i eksperymentował z nimi, gdy nadarzała się okazja. Nie robił tego jednak dla zabawy, był wówczas uważnym obserwatorem swojego umysłu i doznań ciała. Marihuanową inicjację przeżył w lesie w towarzystwie Pławskiego i pewnej dziewczyny, która była wówczas żoną jego kuzyna. Wywaru z psylocybów próbował z Jacobem.
– Trawkę zapaliliśmy po raz pierwszy dzięki żonie Marka, kuzyna Andrzeja. Była montażystką filmową, miała dostęp do takich nowości. Wybraliśmy się we troje na jesienną wyprawę do lasu. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Drezdenka, a potem wędrowaliśmy pieszo. Tak nam się wówczas podobało w lesie, tak nieziemskich dostarczał wrażeń, że postanowiliśmy spędzić noc w karmniku dla saren. To były piękne chwile. Później tych narkotyków, ale tylko słabych, bo nie sięgaliśmy po silniejsze, było więcej. Andrzej miał znajomości w całej Polsce i nie było problemów z załatwieniem ziela, z tym, że wówczas trawki używali niemal wyłącznie artyści. To było czyste, bezpieczne zielsko, bez chemicznych dodatków. Używaliśmy go, by pogłębić doznania i uzyskać dostęp do sfer, których w inny sposób nie mielibyśmy okazji poznać.
– Andrzej wiedział, że eksperymentowałem z grzybami i wiele razy mówił mi, że chciałby spróbować. Zgodziłem się. Gdy nadarzyła się okazja, zaparzyłem konkretną herbatkę. Mieliśmy zażyć maksymalną dawkę – wspomina Wojciech Jacob Jankowski. Suryn był bardzo chętny i podniecony, ale gdy wywar w czajniczku zaczynał wrzeć, Andrzej zaczynał wątpić i jak przyszło do konkretów, to udało mu się wypić ledwie jedną czwartą kubka. Okazało się to dla niego i tak za wiele. Nie odstępował mnie potem na krok i cały czas komentował wszystko, co się z nim dzieje. Będę rzygał, mówił, ale nie rzygał. Aaa! Co to jest? Widzę za dużo kolorów – wrzeszczał mi do ucha. Ciągle wpadał w panikę na skutek różnych mało istotnych wydarzeń. Męcząca była ta podróż grzybowa z Andrzejem. Mam wrażenie, że on bał się doświadczać. Deklarował swoją chęć, zarażał entuzjazmem, a jak przychodził czas na doświadczanie, to dopadał go strach, chciał się wycofywać. Bywało tak w różnych sytuacjach.