– Pamiętam historię, gdy pomieszkiwał w domu koleżanki i – jak zwykle – niefrasobliwie korzystał ze wszystkiego na co miał ochotę – wspomina Waldemar Czechowski. W łazience tejże pani wtarł sobie w skórę całą zawartość pojemniczka z ekskluzywnym kremem pod oczy. Krem był bardzo drogi, kobieta traktowała go jak skarb i ich przyjaźń nie wytrzymała tego incydentu. Żeby mimo wszystko ocalić poprawne stosunki i zadość uczynić stracie, przyjaciele Andrzeja składali się potem, by ten krem odkupić. Andrzej nie mógł się dołożyć, bo nie miał pieniędzy.
– Andrzej zostawał u mnie, gdy przyjeżdżał do Łodzi. Zdarzało się, że nawet parę miesięcy. Lubiłem gdy tu mieszkał, ale czasem zdarzały się sytuacje dość kłopotliwe, zwłaszcza gdy chciałem być z kobietą. Wtedy wysyłałem Andrzeja do kina i dawałem mu na bilet – wspomina Andrzej Różycki. Czasem ja musiałem wyjść do kina, bo on też lubił piękne kobiety, nie odmawiał sobie. Był wolny. Tu w Łodzi obracał się w towarzystwie mężczyzn, głównie artystów nie stroniących od męsko-damskich przygód. Było pewne braterstwo między nami w zainteresowaniu sztuką i kobietami. Mieliśmy dla siebie dużo zrozumienia w tym temacie.
Za to mniej wyrozumiały byłem, gdy Andrzej zalał moją pracownię na Widzewie. To było w bloku na jedenastym piętrze. Fakt że z hydrauliką nie było tam najlepiej, ale Andrzej został poinstruowany i przeszkolony w temacie używania kranu. Niestety, nie pomogło. Któregoś dnia zalał mi pracownię tak spektakularnie, że woda przeciekła przez siedem pięter. Może nie stałoby się to, gdyby zechciał po sobie zmywać, ale nie zechciał i w tym potopie znalazłem potem stertębrudnych naczyń. No cóż, trzeba było pozmywać i naprawić szkody. Andrzej się wyprowadził, a ja zostałem pociągnięty do odpowiedzialności ekonomicznej przez któregoś z sąsiadów z dołu.
– Jako prawdziwy arystokrata, w czasach kiedy rozmowy międzymiastowe kosztowały majątek, potrafił godzinami rozmawiać ze znajomymi na mój koszt przez mój telefon – wspomina Ryszard Latecki.
– Któregoś dnia Andrzej przyszedł do nas z wielkim plecakiem, widocznie chciał trochę pomieszkać, nie zastał nas jednak w domu – wspomina Małgorzata Konarzewska. Była za to moja mama. Akurat obiad gotowała. Radosny Andrzej pyta: – Pani Krysiu, co mamy dzisiaj na obiadek? I zagląda do garnuszków.- Chcesz zjeść obiad, to idź do szopki i przynieś mi drewno – negocjuje moja mama. Nie przyniósł. Był zbyt leniwy. Widocznie uznał, że musiałby wykonać zbyt wiele kroków wbrew sobie. Nie dla niego taka praca. On żył przecież z głową w chmurach, jak można było proponować mu takie przyziemne rzeczy. Mama się nieco zdziwiła, a potem obraziła i poszła do domu. Gdy wróciliśmy jej już nie było, zastaliśmy tylko Andrzeja. Czekał na nas spokojny, zrelaksowany. Zjadł już obiadek.
– Kiedyś pojawił się u nas w Łodzi na Strychu i przytoczył rozmowę, którą przeprowadził wcześniej z matką – wspomina Marek Janiak. Było to mniej więcej tak:
– Andrzej może poszedłbyś do pracy? Masz już 40 lat. Może byś jakiś etat w domu kultury znalazł, dzieci byś w szkole uczył? Bo poeta to z czego może żyć?
– Ależ mamusiu, czyżby odebrali mamusi emeryturę?
– Skądże synku, broń Boże!
– No to skąd ten niepokój?
Czasem go jednak w tym temacie coś gryzło, nawet dyskutował o tym z Bogiem. W końcu doszedł do wniosku, że niewiele da się z tym zrobić, a jeśli Bogu to niemiłe, miał propozycję, którą zapisał w krótkim autoironicznym tekście: Panie Boże jestem leń. Ja już się Panie nie zmienię. Może Ty się Panie zmień.