– Przypominam sobie jak przyjmował mnie u Waldka w Łodzi – mówi Łukasz Hołuj. Waldek pozwalał mu mieszkać u siebie, gdy wyjeżdżał na dłużej. Pewnego razu Andrzej zaprosił mnie do waldkowego mieszkania i podejmował z radością Waldka gospodarstwem. Był bardzo hojny i wyciągał z szafek wszystko co się w nich znajdowało. Gdy rozsiadał się w fotelu miałem wrażenie, że powinienem go obsługiwać. On zawsze starał się żyć pełnią. Stwarzał atmosferę święta i luksusu, choć ten luksus miał tylko w głowie, nigdy w kieszeni. Ale bogactwo to stan umysłu. Jeśli w ten sposób myślimy, Andrzej był zawsze bogaty, mimo że czasem zmuszony żyć jak asceta.
W dużym domu Aleksandry Pietraszewskiej Andrzej był częstym gościem. Przyjeżdżał niezapowiedziany i zdarzało się, że zostawał na miesiąc lub dwa.
– Mieliśmy wtedy czwórkę małych dzieci, prowadziliśmy gospodarstwo agroturystyczne, ciągle przyjmowaliśmy gości, mieliśmy też ziemię i zwierzęta. Byliśmy bardzo zajęci. Mimo to zawsze z chęcią gościłam Andrzeja – mówi Aleksandra. Czuł się u nas jak domownik, ale nigdy nie uczestniczył w domowych pracach. Wszyscy uwijaliśmy się tu jak mrówki, prócz Andrzeja. Gdyby chciał się włączyć w rytm życia, którym rządził się ten dom, byłoby łatwiej, ale on nigdy na to nie wpadł. Wolał żeby go obsługiwać. Sugerowałam mu nawet, żeby wziął się do roboty, trochę nam pomógł skoro tu mieszka. Z całą stanowczością odpowiadał mi wtedy tym swoim tekstem, że poeci powinni być utrzymywani przez społeczeństwo. Mój mąż uważał go za lenia, który korzysta z pracy innych. Mimo to Andrzej przyjeżdżał do nas często i jakoś udawało nam się wspólnie żyć. Miał u nas pokój na górze, a gdy wszystkie pokoje były zajęte przez gości mieszkał na strychu. Tam pisał. Nieraz przychodził do mnie i dzielił się tym co napisał, ale rzadko. Raczej zostawiał to dla siebie. Gdy schodził na dół, witał mnie słowami: Córo, niech moje grzechy będą ci odpuszczone!Pewnego dnia wpadł na pomysł, że skoro go karmię i jestem dla niego taka dobra, to powinnam mu też prać. Wcale nie czułam, że żartował. Mocno się zezłościłam. Denerwował mnie wtedy taką postawą.
– Kiedy na początku lat osiemdziesiątych przyjeżdżał do Łodzi, mieszkałem z narzeczoną w niedużym mieszkaniu na ulicy Brzeźnej. Około trzydziestu metrów kwadratowych: pokój dzienny, mała kuchenka, łazienka i nasza sypialnia. Andrzej był u nas częstym gościem. Gdy pojawiał się w Łodzi informował, że wpadnie na chwilę. Wpadał i zostawał na tydzień lub dwa – wspomina Marek Janiak. Przez dwa dni było fajnie, dwa kolejne wytrzymywaliśmy, bo Andrzej był przecież bardzo sympatyczny, ale później ja w tej małej przestrzeni dostawałem szału, a on urzędował u nas zupełnie niefrasobliwie. Ponieważ nigdy nie miał pieniędzy, to odżywiał się wszystkim co było w mieszkaniu. Pamiętam, że bardzo lubił banany. Wyjadał je więc i co jakiś czas informował, że się właśnie skończyły albo że chleba jest już mało. Nie przyszło mu do głowy żeby kupić, tylko komunikował, że trzeba uzupełnić zapasy. Prowadził absolutnie pasożytniczy tryb życia. Po tygodniu byliśmy już zmęczeni i zniecierpliwieni, zaczynaliśmy myśleć jak się go pozbyć. Andrzej ja już nie mam czasu! Nie ma bananów! Nie ma chleba! – mówiłem, znacząco patrząc mu w oczy. Andrzej na szczęście wyczuwał, że wytrzymałość materiału jest już mocno nadwyrężona, więc znikał tuż przed wybuchem. Odwiedzał wtedy innych przyjaciół i testował ich wytrzymałość. Kilka miesięcy minęło zanim objechał wszystkich, przez ten czas zdążyliśmy zapomnieć i… znów pojawiał się na Brzeźnej. – Cześć, mogę dziś przenocować? – pytał. I zostawał tydzień lub dwa.