Poeci powinni być utrzymywani przez społeczeństwo
Początek lat osiemdziesiątych, Gorzów. Dzięki Ewie Hornik Suryn dostał pracę w tamtejszym domu kultury jako instruktor teatralny. Miał nawet swoje biurko. To jedna z jego niewielu przygód z pracą na etacie. Wszystkie kończyły się po paru miesiącach. Na początku jeszcze się z tym zmagał, próbował się jakoś dopasować, ale szybko sobie odpuścił. Później pracował sporadycznie, u przyjaciół i dla przyjaciół. Zawsze dlatego, że chciał. Jeśli tylko czuł, że musi – natychmiast rezygnował. Właściwie nigdy nie miał pieniędzy, ale radził sobie bez nich. Być może dlatego, że potrafił kreować rzeczywistość. Dla niego była ona obiektem manipulacji. Koloryzował ją, retuszował, wymyślał fantastyczne historie. Pozytywnie afirmował i starał się żyć, jakby ten wyafirmowany świat był prawdziwy.
– Roztaczał przeróżne wizje czasem odbiegające sporo od faktów. To na pewno wielu ludzi drażniło. Nie mogli przecież zobaczyć rzeczy takimi, jakimi on je widział. A on przedstawiał fakty tak, by pasowały do jego oczekiwań. Taki miał sposób na życie, zwłaszcza, gdy było ciężko – wspomina Stanisław Pławski. Ja tak nie potrafiłam. Dla mnie rzeczywistość była zawsze taka, jaka była, a jego interpretacja faktów niezmiennie mnie zadziwiała. Niczego jednak nie korygowałem, nie ingerowałem w jego wizje, nie oceniałem. Czasem jednak wściekałem się na jego niefrasobliwość. Denerwowałem się widząc jak sprytnie, lekko i z gracją mija się z rzeczywistością, podczas gdy ja muszę się z nią brać za bary: zarabiać pieniądze, załatwiać różne sprawy, do których on się nie zniżał licząc, że jakoś to będzie. Denerwował mnie też czasem jego wielki gest, bywało, że planował więcej niż było nas, czyli mnie, stać finansowo.
Stanislaw Pławski wspomina rok osiemdziesiąty czwarty, kiedy mama Andrzeja wyjechała do Kanady. Andrzej został w domu sam i zaprosił go do siebie, do Krzyża. W domu było chłodno, bo Andrzejowi nie chciało się napalić. W końcu się jednak zmobilizował i rozpalił w piecu, zrobiło się ciepło i teraz trzeba było zaradzić temu, że obaj byli głodni. Andrzej zadbał o obiad, a że niewiele miał do zaoferowania, ugotował ziemniaki w mundurkach i kapustę z cebulą.
– Było miło, siedzieliśmy najedzeni, w cieple. Cóż więcej trzeba? I wtedy Andrzej zaczął czytać, a ponieważ głos miał piękny i mocny, dobrą dykcję i zdolności aktorskie, słuchałem z wielką przyjemnością – czytał o ucztach na dworze Ludwika XVI: przepych Wersalu, stroje biesiadników, wyszukane, wykwintne potrawy – świat z zupełnie innej bajki, wszystko to na deser po kapuście i kartoflach, intelektualna rozpusta kulinarna do woli i bez ograniczeń.
W 1993 r. gdy Suryn był na Warmii usłyszał o Jacobie, który niedaleko Pupek stawiał właśnie tipi. Od razu postanowił odwiedzić dziwaka, który zamierza żyć w indiańskim namiocie. Nie mógł jednak przyjść zwyczajnie i zwyczajnie zagadać. Musiał zrobić z tego wydarzenie, nadać wszystkiemu odpowiednią oprawę. Od Krzysztofa Łepkowskiego dostał w prezencie szynel z okresu pierwszej światowej wojny, długi do ziemi, z szarego filcu. Pasował mu jak ulał. Uznał, że taki stój w sam raz nadaje się na spotkanie z Jacobem. Wcześniej upiekł chleb, położył go na liściach łopianu i z tym darem wyruszył w drogę. Wyobraźcie sobie jasnowłosego Andrzeja jak przemierza las w wojskowym płaszczu niosąc przed sobą bochen chleba. Jak idzie dostojnie i uważnie robiąc z tej wędrówki prawdziwą ceremonię. „Leśne elfy witają wojowników Czejenów!” – woła na powitanie.
– Pamiętam taką podróż z nim, kiedy staliśmy na końcu pociągu przy kiblu i rozmawialiśmy o perskiej poezji, o tym czym jest poezja, czym jest piękno. W hałasie i smrodzie tego kibla, wśród ludzi, którzy przychodzili tam, żeby zapalić, w tej codziennej brzydkiej rzeczywistości dzięki niemu zaczęło powstawać coś nowego. Potrafił tworzyć, stwarzać świat, widział więcej i to więcej umiał przywoływać. W codzienne życie wprowadzał piękno – mówi Edi Pyrek.