Wyobraźmy sobie Suryna w tym wełnianym płaszczu w jodełkę, wśród przyjaciół słynnym niczym coenowski niebieski prochowiec. Wygląda jak stateczny dżentelmen: płaszcz, apaszka, eleganckie buty, wąs, blond włosy zaczesane do tyłu. Jest w Warszawie. Idzie po Nowym Świecie i zaczyna stepować, a potem zachęca: teraz mówimy wyłącznie limerykiem. I na bieżąco wmyśla:
Pewien facet spod Raszyna,
dziwne kawały wycinał.
Raz wyciął sobie wyrostek,
pech chciał, że aż do kostek.
Martwiła się jego rodzina.
Ja na to:
Pewien mnich (już niemłody) w Tybecie
hodował trzy żaby w berecie
wędrował z nimi po górach
aż żaby utknęły w chmurach.
Pisano o tym w gazecie.
Ja zwykle nie rymuję, ale z Andrzejem przecież wszystko działo się nie tak, jak zwykle. Nie wiem jak to możliwe, że przechowałam te rymowanki w pamięci przez tyle lat. Było ich znacznie więcej, bo bawiliśmy się tak przez całą drogę. Dokąd szliśmy – nie pamiętam, ale stepowanie i rymowanie tak.
Pamiętam też jak jechaliśmy razem autostopem z Gorzowa. Zabrał nas życzliwy kierowca Nysy. Po drodze na życzenie Andrzeja zabierał kolejnych autostopowiczów i w końcu w Nysce zrobiło się ciasno i bardzo wesoło. Andrzej w tym towarzystwie przypadkowych osób zainicjował wspólne śpiewanie i granie na czym popadnie. Wystukiwał rytm na blaszanych drzwiach, na kolanach dziewczyn, grał patykiem na butelkach, gwizdał. Wszyscy byli zachwyceni, niechętnie wysiadali z tej zaczarowanej dorożki, a kierowca nadrobił kilometrów, bo Andrzej nabrał ochoty, by zobaczyć jezioro. Podobnych historii zdarzyło się pewnie znacznie więcej. I może dlatego, że sam Andrzej był wartością poetycką, niewielu przyjaciół interesowało się tym co robił jako poeta.
Jeszcze takie obrazy i wspomnienia: nad warmińskim jeziorem siedzi pod drzewem z Wacławem Sobaszkiem, popijają piwo i Andrzej inicjuje recytację Pana Tadeusza heksametrem. Świetnie mu to wychodzi.
Z Wojtkiem Darskim postanawia pisać poezję na kilogramy i sprzedawać ją na makulaturę. Zakładają, że dzienna norma to kilogram kartek zapisanych wierszami.
Z Waldkiem Czechowskim siedzi na wiśni we wsi Pupki. Rozmawiają o Czechowie i strzelają pestkami do dzieciaków. Andrzej na drzewie wymyśla dramat „Wiśniowy dziad”, mówi tekst na bieżąco, zaśmiewają się, nikt niczego nie zapisuje.
Z pocztówek i kartek robi kolaże, małe dzieła sztuki. Przesyła pozdrowienia z różnych stron świata, choć wszystkie pisze oczywiście w Polsce. W listach wysyła krótkie wierszyki, jak ten pod tytułem Imię. Dostałam ten wierszyk w jednym z listów, ale ten sam posłał też Słapikowi. Obdarowywał wszystkich hojnie.
Imię Weź ten wiatr co pasie się na łące pieści firanki i prowadzi drogą Twoje Imię do mnie