W Olecku pojawiał się potem niemal co roku na Czerwcu Poetyckim, poznał tam środowisko poetów i twórców z Warmii i Mazur, a w 1980 r. młodziutką, siedemnastoletnią wówczas Marzannę Kielar – wiotką poetessę, piękność niczym z secesyjnego fresku, znaną dziś poetkę. Nie mógł oderwać od niej oczu.
– Ona uosabiała wszystko, co Andrzej kochał w kobietach – wspomina Wojciech Darski. – Ulotność, zwiewność, ale też kapryśność, pewien rodzaj smutku. Niestety, Marzanna choć miała poetycką duszę, bardzo realistycznie patrzyła na świat, a Andrzej przecież nie najlepiej ogarniał materialną rzeczywistość.
Ta miłość przetrwała tylko pół roku, ale Marzanna na pewno została w jego pamięci do końca. Każdy następny związek Andrzeja również rozpadał się szybko, o tym jednak później. Wróćmy jeszcze na chwilę do Marzanny, bo dzięki niej w 1980 r. Andrzej przyjechał do Gołdapi i poznał Mirosława Słapika.
– Pamiętam jak chodził z kosturem, plecakiem i w spodniach podobnych do dzisiejszych bojówek. Był tak ubrany, gdy po raz pierwszy przyszedł do mojego domu – wspomina Słapik. Potem bywał u mnie częściej, latem zostawał na dłużej, mieszkał w namiocie, który rozbijał nad jeziorem.
Tego roku, w lipcu pojechał też na plener do Węgorzewa. Marek Sobczak, który trafił z nim do jednego pokoju zapamiętał, że Suryn dobrze malował.
– Mieszkaliśmy w koszarach wojskowych, w dziesięcioosobowych salach. Nocował naprzeciw mnie. Pamiętam, że namalował wtedy trzy obrazy. Jeden był bardzo piękny, w charakterze Miro. Ukrywał go pod łóżkiem, żeby organizatorzy mu go nie zabrali. Miał ze sobą coś, czego mu bardzo zazdrościłem – książkę Surrealizm Krystyny Janickiej. To były szare czasy PRL-u i takie książki stanowiły prawdziwy rarytas. Od dawna o niej marzyłem. Wtedy się jeszcze nie przyjaźniliśmy. Ja miałem 17 lat, on 28. To była zbyt duża różnica wieku, ale zapamiętałem go i wiedziałem, że się jeszcze spotkamy.
Kolejnego lata Suryn pojechał ze Słapikiem na obóz literacki do Śródborowa koło Warszawy. Pojawił się tam też znany Surynowi z Olecka Wojciech Darski. Obóz odbywał się w ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowym Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, co Darski ze Słapikiem wspominali z pewnym zażenowaniem.
– Cieszyliśmy się wolnością słowa, solidarnościowa rewolta entuzjastycznie nastawiła Polaków, a my w sielskiej atmosferze Śródborowa nie podejrzewaliśmy nawet, że sytuacja polityczna niedługo diametralnie się zmieni – mówi Słapik.
– No cóż, głupio się czuliśmy, ale pojechaliśmy – mówi Darski.
Czy można się dziwić młodym poetom? Zawsze deklarowali, że sprawy polityczne ich nie interesują, ani problemy polskiej literatury. Wtedy chcieli się bawić, uwodzić dziewczyny, ale też myśleli, by szerzej zaistnieć, publikować swoje wiersze w istotnych czasopismach. Jak to jednak zrobić w czasach, gdy samemu nic nie można wydać, nie ma się układów, właściwych poglądów i gdy jest się nikomu nieznanym chłopakiem z prowincji? Trzeba było się pokazać i zrobić wrażenie na kimś, kto coś może. Darski pamięta, że Andrzej czytał w Śródborowie swoją poezję przez radiowęzeł. I wtedy pojawił się Trziszka.
Zygmunt Trziszka niemal o pokolenie od nich starszy, był już wówczas znanym pisarzem i krytykiem literackim, specjalistą od twórczości Leopolda Buczkowskiego i Edwarda Stachury. Miał swoją rubrykę w „Tygodniku Kulturalnym”, drukował w niej młodych twórców z prowincji. Kilkudniowe spotkanie z Trziszką zaowocowało wymianą korespondencji, w której Suryn i Słapik wysłali do druku swoje wiersze. Suryn wysłał ten nagrodzony w Olecku – „Na poświęcenie kawałka ziemi”.
– Dobry kawałek w amerykańskim stylu beat generation. Wszystko było pięknie, póki nie zobaczył tego w gazecie – wspomina Słapik. Napisał wtedy do mnie wściekły, że Trziszka zepsuł mu wiersz.
O co chodziło? O to, że wiersz był zadedykowany Allanowi Ginsbergowi, a Trziszka napisał, że Edwardowi Stachurze. Zależało Trziszce na tym, żeby jego rubryka pobrzmiewała prowincjonalnie, plebejsko, w duchu wędrownym. To była pierwsza rocznica śmierci Stachury, więc redaktor pozwolił sobie na taką ingerencję. Suryn poczuł się zlekceważony. Bardzo to przeżywał. To mu psuło całą koncepcję, ale wściekłość na nic się zdała, wiersz był potem rozpowszechniany, zawsze jako poświęcony Edwardowi Stachurze. Nie udało się już tego odkręcić. W takiej formie ukazał się też w tomiku wydanym w 2007 r. przez Wydawnictwo św. Wojciecha „Więc dołóż do ognia trochę miłości i ciszy”. Może warto to w końcu naprawić.