– Mam w pamięci taki obraz: wsiadam do pociągu w Krzyżu, Andrzej stoi na peronie. Otwieram okno w korytarzu, machamy sobie na pożegnanie. Teraz ja jestem w podróży, ale wiem, że on niedługo pojedzie do tej swojej Kanady i żegnam się z nim również na tę okoliczność. Wtedy spotkałem go po raz ostatni. Wcześniej rozmawialiśmy głównie o jego wyjeździe. Z rozmowy wynikało, że dla niego to bardzo ważna podróż, że odbiera ją jako wyzwanie na wielu poziomach. Prócz spotkań literackich i rodzinnych miał nadzieję spotkać tam swoje zwierzę mocy i skonfrontować się z etosem indiańskim – mówi Łukasz Hołuj.
– Byłem zdziwiony, gdy pewnego dnia zadzwonił do mnie, żeby mi powiedzieć, że musi ze mną pogadać. I od razu dodał, że nie może pogadać, bo wyjeżdża do Kanady, bo został zaproszony na jakieś spotkania literackie. Gdy wróci, to koniecznie musi się ze mną spotkać, żeby porozmawiać, zapowiedział. Ze zdumieniem odłożyłem słuchawkę i cały dzień rozmyślałem potem, o co tu właściwie chodzi. Dlaczego Andrzej znienacka do mnie dzwoni i dlaczego rozmowa ze mnąjest dla niego tak ważna, nie dowiedziałem się – mówi Piotr Romanowski.
– Przed wyjazdem do Kanady nocował u mnie. Gdy przyjechał po południu, robiłem właśnie obiad. Na siłę wciskałem mu kotlety w odruchu troski, bo wydawał mi się za blady i za chudy. Po czasie zdałem sobie sprawę, że z tego ostatniego spotkania najsilniej utkwiło mi wrażenie przezroczystości. Wydawał mi się ulotny, ale nie tak, jak bywał wcześniej. Teraz był przezroczysty, dlatego że znikał, dlatego że w jego aurze była już śmierć. Nie wiem czy Andrzej ją przeczuwał. Nie powiedziałbym. A jednak żegnał się z tym światem, jakby miał tu już nie wracać, jakby wiedział, że zostanie już za oceanem – wspomina Wojciech Darski.
– To było dzień przed jego wyjazdem do Kanady. Czasy były ciężkie, pracowałem wtedy od rana do wieczora, a Andrzej zadzwonił uprzedzić, że będzie moim gościem. Powiedziałem, że mam dużo pracy i nie wiem o której wrócę. Umówiliśmy się, że przyjmie go moja żona, a ja dołączę, kiedy skończę robotę – wspomina Stanislaw Pławski. Kiedy wróciłem do domu, Andrzeja już nie było. Spotkałem go na ulicy z naszą wspólną znajomą – rozweseleni, pobudzeni, rozgadani. Nie pasował mi ten ich nastrój, chciałem z nim porozmawiać, pożegnać się – nie tak miało wyglądać to spotkanie. Uścisnęliśmy sobie tylko dłonie, nawet bez jakichś szczególnych czułości. Bywaj. Bywaj. Do zobaczenia, rzuciliśmy. I to wszystko. Ja to traktowałem jak kolejny jego wyjazd. Za miesiąc czy dwa, myślałem, znowu się zobaczymy. A to był ostatni raz.
– Po raz ostatni rozmawiałem z Andrzejem na ruchomych schodach warszawskiego dworca tuż przed jego wyjazdem do Kanady. Miałem wątpliwości, czy powinien jechać. Odradzałem mu tę podróż. Uważałem, że do niczego teraz nie jest mu potrzebna. Widziałem, że sam też nie był pewny, wahał się, ale czuł zewnętrzną presję, bo wszystko było już przygotowane – mówi Paweł Zawadzki.
21 kwietnia poleciał. To był jego pierwszy lot samolotem. Z lotniska w Montrealu odebrała go siostra matki, Lidia Adamkiewicz z synem Markiem, młodszym kuzynem Andrzeja.
– Gdy wyszedł z bramy wyglądał na niewyspanego, był też jakby rozedrgany, ale humor miał dobry, wspomina Marek Adamkiewicz. – Dziś już nie wiem, czy tak było naprawdę, ale wydaje mi się, że na dzień dobry zacytował mi fragment z „Alicji po drugiej stronie lustra” Jabberwocki, tyle że po polsku, tak jakby zaznaczył, że przeszedł na drugą stronę lustra. Natychmiast zaczął też żartować. Odkąd wylądował cały czas mówił, właściwie był to monolog bez wytchnienia. Dla mnie był uprzejmy i braterski. Miał doskonały kontakt z moją matką. Przy niej jego błyskotliwość się natychmiast ożywiła, a jego kąśliwe czasem żarty odpalały jak fajerwerki.
Zaraz z lotniska pojechali do bazyliki L’oratoire Saint-Joseph, żeby podziękować za udany lot. Tak chciała ciotka Lidia. Potem kolacja u siostry Andrzeja, Ireny – Andrzej ledwo ją tknął, potem odpoczynek. Następnego dnia trochę zwiedzania i kolejnego wyjazd za miasto, do chaty Adamkiewiczów przy stawie niedaleko miasteczka Iron Hill. Marek wspomina, że Andrzej na początku był jakby nieobecny, ciągle mówił o swoich przyjaciołach z Polski. Dużo opowiadał o swoim życiu. Przedstawiał się jako ktoś bardzo zajęty pracą, spotkaniami, planami. Opowiadał o swoich związkach z Sojką, o spotkaniach z Grotowskim. Dał do zrozumienia, że ten wyjazd do Kanady to urlop, na który ciężko mu się było wyrwać przez nadmiar zajęć, że w Kanadzie też ma wiele znajomości, planów i możliwości. Mówił też o doświadczeniach ze środkami halucynogennymi i o ekologii.
– Ekologia była dla niego bardzo ważna. Rozprawiał o niej i starał się przekazać mi jakąś niezrozumiałą dla mnie wiedzę. Wierzył w Manitu, w siłę która przenika naturę. Już następnego dnia sam pobiegł w pole i do lasu i powiedział mi, że odkrył w lesie strumyk, symbol życia. Opowiadał o Indianach, ale moim zdaniem miał bardzo naiwne wyobrażenie na ich temat. Chciał tu zobaczyć łosia. Mówił, że mu się udało – wspomina Marek Adamkiewicz.
Do Kanady przywiózł ze sobą worek otrąb. Adamkiewicz pamięta, że na biwaku żywił się wyłącznie nimi i popijał wodą ze strumienia. Przez kolejne dni odmawiał posiłków, które kuzyn dla niego przygotowywał. Gdy wrócili do Montrealu przyjechała po niego siostra, Irena. Ciotka lekarka martwiła się, nalegała, żeby zaczął jeść choć trochę, a jeśli nie zechce, żeby zawieźć go do szpitala. Umarł następnego dnia. Irena znalazła go nieprzytomnego na podłodze w pokoju. W ręce trzymał niedokończony list do Kędzierskiego, tego od pustelni. Wezwano karetkę, ale reanimacja nie pomogła, lekarze stwierdzili zawał serca. Zdaniem kuzyna umarł dlatego, że odmówił przyjmowania pokarmów, umarł na własne życzenie, z głodu.
Po podróży do Kanady został po nim tylko proch i film na taśmie VHS, który nagrał Marek. Widzimy jak Andrzej na wzgórzu tańczy indiański taniec. Mówi, że tak tańczyli meksykańscy Indianie, by wpaść w trans i otworzyć się na inspiracje z niebios, na przyjęcie ducha.