Ostatnia stacja – konsternacja
Suryn miał w sobie sporo ze Stachury, mówią przyjaciele. Był w nim podobny rodzaj wewnętrznego niepokoju. Niepokoju, który skłaniał do wędrowania. Swoje życie rozumiał jako drogę, niezależnie od tego czy był w miejscu czy w ruchu. Był podróżnikiem – samotnikiem. Miał różne zaprzyjaźnione domy, ale był wiecznym włóczęgą, bezdomnym z wyboru.
Krzyż, miasteczko w którym mieszkał z matką, to miejsce rozdroże, najważniejsza w tym miasteczku jest węzłowa stacja kolejowa. Krzyż i pociąg – te słowa to w jego życiu słowa symbole. Jego ciągłe wyjazdy były także ucieczką z tego miasteczka, bo nie czuł się tu dobrze. Gdy był w Krzyżu czas spędzał nad Drawą, gdzie miał swoje ulubione miejsce przy wysokiej piaszczystej skarpie, jeździł rowerem nad jezioro do Lubiewa, po łąkach i lasach. Ludzi unikał.
– Niewielu go tu doceniało –- mówi Irena Mumot, bibliotekarka z Krzyża. Gdzie indziej łatwiej mu było być poetą. Wędrował i poznawał ludzi podobnych sobie. W Krzyżu był samotny. Mieszkańców Krzyża raczej drażnił, bo był inny. Miałam wrażenie, że on się ludzi tutaj boi. Zdawał sobie sprawę, że źle go oceniają. Chciał by widzieli w nim poetę, myśliciela, a oni widzieli lenia i lekkoducha. Widać sprawdza się przysłowie, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju.
Zrobiliśmy kiedyś w bibliotece spotkanie z jego poezją przy świecach, ale nie można powiedzieć, że było udane. Gdzie indziej pewnie spotykał się z lepszym odbiorem, tu nie mógł liczyć na odzew. Po jego śmierci zainteresowanie jego osobą i twórczością było większe. Dużo w tym kierunku zrobiła jego matka, a potem Katarzyna Hołyst. Zainteresowałyśmy włodarzy Krzyża, przygotowałyśmy z młodzieżą wiersze, był film Waldka Czechowskiego o Andrzeju. Przyjechał nawet Stanisław Sojka z koncertem. Był to jednak tylko epizod.
Ludzie tu nie czytają Andrzeja, nie chcą czytać, a niektórzy nawet nie wierzą, że tomiki, które im pokazuję są jego autorstwa. Zdarza mi się słyszeć, że te wiersze pisała jego matka, bo chciała, by był sławny. Andrzej był tu jak ziarno na jałowej ziemi – mówi Irena Mumot.
Jednak do tego Krzyża ciągle musiał wracać. Nie udało mu się zakorzenić gdzie indziej, choć pod koniec życia imaginował sobie dom na palach i opowiadał, że będzie go budować na prywatnym jeziorze swojego przyjaciela. Dom na palach pozostał jednak tylko w wyobraźni, być może naszkicował go patykiem na piasku lub co najwyżej ołówkiem w notesie. Potem przestał o nim mówić. Zaczął mówić o pustelni.
Niedługo przed wyjazdem do Kanady poznał Ryszarda Kędzierskiego. Wcześniej korespondował z nim, wysyłał w listach swoją poezję, dzielił się doświadczeniami z wizyt w klasztorze w Lubiniu. Miał plan, że pomoże Kędzierskiemu w budowie górskiej pustelni i że razem tam zamieszkają, gdy wróci z Kanady. Tymczasem szykował się do tej dalekiej, ostaniej, jak się okazało, podróży.
W 1998 na zaproszenie rodziny poleciał do Kanady. Od dawna chciał tam lecieć. Podobno myślał o tym już na początku lat osiemdziesiątych zainspirowany planami swojego przyjaciela leśnika, który dostał kanadyjską wizę i poleciał tam do pracy. Suryn też chciał, wyobrażał sobie, że zaszyje się gdzieś w lesie, postawi dom z bali, będzie żył w naturze, w ostrych warunkach, z dala od cywilizacji, ale wizy dawali wtedy tylko leśnikom. Potem dwa razy starał się o wizę, ale nie dostał. I dopiero w 1998 r. się udało.
W kanadyjskich planach było między innymi spotkanie autorskie, które zorganizowała mu rodzina i Kongres Polonii Kanadyjskiej. Wszystko było przygotowane, zapowiadało się dobrze, tylko Andrzej miał spore wątpliwości, co to tej podróży. Z jednej strony był podekscytowany, z drugiej nie chciał lecieć. Niby entuzjastycznie opowiadał przyjaciołom o swoich planach, ale miał też potrzebę się z nimi pożegnać. Umrę w samolocie, mówił do matki.