Zawadzki pamiętał też Andrzeja z pewną dziewczyną, którą poznali razem w teatrze.
– Miała około trzydziestki, od kilkunastu lat studiowała, wciąż pozostając na utrzymaniu rodziców. To nie były już czasy komuny, więc studiowanie trzy, cztery razy dłużej niż normalnie stanowiło pewien wyczyn. Idealnie pasowała więc do konwencji Andrzeja: motylkowato- wróbelkowaty charakter, a przy tym typ bardzo dramatyczny – niewyżyta aktorka, chora, gdy nie zwraca się na nią uwagi. Potrzebowała uwagi podobnie jak Andrzej, więc przez jakiś czas dawali ją sobie i pewnie gdyby skuteczniej ją poderwał, nie poleciałby do Kanady. Jednak z tego też nic poważniejszego nie wyszło. Andrzej wyjechał, jak się okazało na zawsze, a ona zabiegała o uwagę innych.
Andrzejowi było łatwiej imaginować idealny związek, niż go tworzyć. A właściwie w tych imaginacjach tworzył nie tyle związek, co idealne spotkanie, które miało być – jak to mówił – charyzmatycznym świętem. Niestety, święto to nie codzienność. Gdyby chciał zgodzić się na codzienność, musiał by zejść na ziemię i zmierzyć się z wymaganiami rzeczywistości, a tego nie chciał. Wolał unosić się nad światem, wędrować, a jeśli po drodze przydarzyło się święto, chwytać tą sekundę-okazję i krzyczeć: chwilo trwaj!
– Nie wiem jak mógłby żyć dziś – zastanawia się Zawadzki. Może opatrzność by go zaskoczyła, wzięła za łeb? Może by zrobił dziecko jakiejś dziewczynie i fakt, że musiałby być ojcem przeorientowałby mu życiorys? To byłaby dla niego forma łaski bożej. Zostałby postawiony w sytuacji, gdy życie przypomina o tym, że jest coś takiego jak odpowiedzialność. Brak jakichkolwiek zobowiązań nie wyszedł mu na dobre.
– Nie chciał pracować, a gdyby miał bardziej ustabilizowany sposób funkcjonowania, pewnie do dziś byłby wśród nas. Nie miał też szczęścia trafić na kobietę, która mogłaby go utrzymywać, tak jak na przykład Kosiński, który ożenił się z bawarską arystokratką Kiki von Fraunhofer. Spotkałem ją kiedyś. Opowiadała mi jak wyglądało ich życie. Była właściwie jego opiekunką. On znikał na tygodnie, wracał jako strzęp człowieka, ona go wtedy karmiła, leczyła i stawiała na nogi, a gdy już stał na nogach znowu ją zostawiał. Taka kobieta przydałaby się Andrzejowi – uważa Andrzej Świetlik.
Nie zdarzyło się jednak nic, co sprowadziłoby go na ziemię, nie trafiła się też kobieta, która chciałaby go przed tymi ziemskimi sprawami ochronić, a on pod koniec życia zaczął zdawać sobie sprawę, że za mało się w życie angażował. Zachorowałem, bo nie kochałem, a więc nie żyłem, imitowałem życie – zauważył.
W 1999 r., już po śmierci Andrzeja, Wacław Sobaszek zorganizował w Węgajtach poświęcone mu spotkanie. Przyjechała rodzina poety, wielu przyjaciół, znajomych i nieznajomych, osoby, które tylko słyszały o Andrzeju i wydał się im fascynujący. Było w tym towarzystwie kilka pięknych dziewczyn z małymi dziećmi. Matka Andrzeja, pani Walentyna, przyglądała się tym dzieciom z uwagą, szukała w nich rysów swojego syna. Może mam tu gdzieś wnuka? – zastanawiała się. Andrzejek nic mi nie mówił, ale przecież mogłoby się tak zdarzyć. Przyjęłabym to z otwartym sercem – mówiła.
Matka poety nie znalazła w Węgajtach wnuka. Andrzej nie znalazł w żadnej kobiecie przystani, a żadna z kobiet w nim oparcia. Tak to już jest z niebieskimi ptakami, duch wionie kędy chce, przysiadają te ptaki tylko na chwilę i są jak sekunda-okazja.