Pod wpływem Antrovisu nie był długo, ale na drodze duchowych poszukiwań pozostał. Pewnego dnia zniszczył swoje łóżko.To było stare, solidne poniemieckie łóżko. Spał w nim przez długie lata i pewnego dnia zaczęło mu przeszkadzać – porąbał je i spalił. Mówił, że po to by być bliżej ziemi. Odtąd spał na podłodze, na materacu. Pozbył się też mnóstwa książek i stylowej kozetki obitej ciemnozielonym aksamitem. Czyścił przestrzeń wokół tak samo jak swoje myśli. Nie chciał rzeczy, które oddalają go od tego czego szukał. Zaczął ograniczać swoje potrzeby, choć wcześniej i tak żył bardzo skromnie. Stawał się eremitą, zaczynał myśleć o tym, by zbudować sobie pustelnię. Chciał w niej zamieszkać, gdy wróci z Kanady.
Przyjaciele byli zaskoczeni, że tak bardzo się zmienił nie tylko mentalnie, ale przede wszystkim fizycznie, że tak bardzo schudł nagle, poszarzała mu twarz, przerzedziły się włosy. Gdy odwiedzał przyjaciół nie chciał jeść tego czym go częstowali, nie biesiadował z nimi przy stole. Zostawiał towarzystwo i wychodził na spacery pod pretekstem, że musi coś w spokoju przemyśleć. Wszędzie woził z sobą zioła, witaminy, lekarstwa. Jadł głównie orzechy, płatki owsiane, pestki dyni czy słonecznika, czasem garstkę kaszy. Przyjaciele się niepokoili.
– W pewnym momencie przesadził z ascezą. Mówił mi, że jednego dnia w tygodniu nie przyjmuje żadnych pokarmów, że się oczyszcza. Miał taką ciągłą potrzebę, żeby się oczyszczać. Opowiadał jak działa to na jego ciało i świadomość, że czuje się niezwykle lekki, swobodny, radosny, że głodówka ma naprawdę zbawienny wpływ. Potem posty przedłużały się, potrafił nie jeść przez trzy, cztery dni w tygodniu. Nie uważam, że to mu służyło – wspomina Stanisław Pławski.
– Coraz rzadziej pojawiał się w Gorzowie, a gdy czasem przyjeżdżał mówiliśmy, że to nie Andrzej, a jego dziadek nas odwiedza – wspomina Ewa Hornik.
– To była równia pochyła. Nie dało się jednak na niego w żaden sposób wpłynąć. Realizował jakiś swój niezrozumiały dla mnie plan. Nie dbał o fizyczną stronę egzystencji. Jeździł do znajomych z woreczkiem ziół i ziaren. Stawał się coraz bardziej przezroczysty, coraz słabszy fizycznie. Strasznie to wyglądało. Został z niego w końcu kościec i duch gorejący – mówi Janusz Ducki.
Tak szybko, tak niespodziewanie Andrzej-dusza towarzystwa, inicjator zdarzeń, kolorowy ptak, jaśniepan, przystojniak, biesiadnik, zmieniał się w zmęczonego życiem samotnika. Zaszył się w sowim pokoju, wsłuchiwał we własne myśli, koncentrował na tym gdzie boli, gdzie kłuje, gdzie dusi. Gdy było mu lepiej wsiadał na rower i jechał nad Drawę albo planował odwiedziny u przyjaciół, ale coraz rzadziej wyjeżdżał, nie cieszyło go bycie wśród ludzi. Nie mógł spać, nie mógł odpocząć, nie potrafił skierować myśli na inny tor niż problemy ze sobą. Dopiero przyjechał, a już chciał wracać. Nigdzie już nie czuł się dobrze.
– Mówił mi, że źle się czuje, że choruje, ale właściwie nie wie co mu jest. Przyznam, złościłem się na niego czasem, uważałem, że zdziwaczał, nie podobało mi się, że wozi ze sobą pół apteki, przyjeżdża za swoim jedzeniem, ziarenka jakieś przywozi i nie chce za mną zjeść obiadu – mówi Stanisław Pławski. Kiedy nie było jeszcze tak źle, zdarzało się, że zjadł u mnie kawałek mięsa, chociaż od dawna mówił, że nie je. Podobnie z alkoholem, gdy na stół wjechało jakieś dobre piwko czy inny alkohol, wypił. Ale to było nic w porównaniu z tym co potrafiliśmy kilka lat wcześniej. Gdy już bardzo zmizerniał inne choróbska zaczęły się go czepiać. Pojechał do Krakowa na benefis Sojki zrobiło mu się słabo i zemdlał na ulicy. Potem znowu, nie pamiętam już w jakich okolicznościach. Może miał wtedy zawał, tak myślę, ale nie wiem, nic nie stwierdzono. Ciągle coś go bolało: a to żołądek, a to serce, głowa, mięśnie. Ciągle się przeziębiał, jakieś zapalenia łapał. To już nie był ten sam przystojny mężczyzna, aczkolwiek jeśli chciał jeszcze dobrze sobie radził w sprawach damsko-męskich. Martwiło mnie jednak, że między tym jak wyglądał a tym co było napisane w lekarskich diagnozach był aż taki rozdźwięk. Zacząłem nawet podejrzewać czy on czasem nie ma HIV. Kontaktów z kobietami miał przecież mnóstwo, z najróżniejszych kręgów były te dziewczyny. Bałem się czy przypadkiem nie podłapał tego wirusa, a temat był wówczas szeroko nagłaśniany, więc pewnie to potęgowało mój niepokój. Pewnego dnia Andrzej mnie uspokoił – wyjął z kieszeni plik karteczek (nosił przy sobie wszystkie wyniki badań) i mówi: Patrz, nie mam HIVa, nie jestem chory. To co ci jest? – spytałem. Nie odpowiedział, nie wiedział.
– Ostatnim razem widziałem go, gdy znalazł się w Łodzi w szpitalu. Leżał na oddziale zakaźnym z podejrzeniem lamblii. Przerażająco wyglądał. Był smutny, załamany, wychudzony, kompletnie inny Suryn. Bał się, że umrze, że ta choroba go pokona. Jego obawa nie pozostawała bez wpływu na nas, więc też myśleliśmy, że umrze i też byliśmy przerażeni – wspomina Marek Janiak.