Nie pasował do czasu, w którym przyszło mu żyć, do tych szarych, siermiężnych, byle jakich czasów PRL-u, a tym bardziej do późniejszych po zmianie systemu, gdy kapitalizm wymagał od ludzi przedsiębiorczości i skuteczności, kiedy zaczął się ten wyścig szczurów. Dla wielu był kimś spoza czasu. Kimś nie z tej ziemi.
– Wpadł w naszą rzeczywistość prosto z artystycznych salonów dwudziestolecia międzywojennego – mówi Latecki.
– Przybył z prawieków, z Syriusza – mówi Jankowski.
– Reprezentował etos dziewiętnastowiecznego poety – mówi Sojka.
Uznał, że jest stworzony do innych celów niż zabieganie o materialną stronę życia. Trudno wyobrazić sobie, że Suryn bierze się do pracy, że wstaje rano, podąża codziennie tą samą ścieżką, by przez osiem godzin siedzieć za biurkiem. No, może to biurko to zbyt drastyczny przykład, ale nawet przyjemnej dla niego i twórczej pracy nie mógł podołać, gdy tylko wiązała się z przymusem. Zadaniem Andrzeja było wędrować, rozmyślać, układać kamienne stupy, rozmawiać z sokołem, pilnować piasku i wierzyć, że pospolite sprawy załatwią się same.
– Był z tych arystokratów, którzy nie plamili się pracą. To jest sztuka pozwolić sobie na komfort bycia w świecie, który tak nachalnie zmusza człowieka do pracy i posiadania. Mało ludzi to potrafi. On potrafił – mówi Andrzej Świetlik.
Ja, filozof dymu, architekt obłoków – pisał o sobie w wierszu. Obserwował z góry tę całą ludzką krzątaninę wiedząc, że nie jest warta zachodu. Niektórzy mieli go za pasożyta i lenia, a on pewnie i był leniwy, ale też uważał, że duch zawsze ponad materią – takie miał priorytety, ufał więc, że będzie mu dane tak jak w biblijnej przypowieść o ptakach co nie sieją, nie orzą i nie zbierają do spichlerzy. I tak rzeczywiście było. Dzięki przyjaciołom nie tonął, a nawet z wdziękiem ślizgał się po powierzchni.
– W naszej relacji podział ról wyglądał tak: ja kupowałem, ja gotowałem, Andrzej jadł, ja zmywałem. Nie czułem się jednak wykorzystywany. Uważam, że wymiana była równa. To co Andrzej dawał przez samą możliwość bycia z nim, było czystą radością. Ekstatyczne momenty kiedy człowiek unosi się nad ziemią ze szczęścia zdarzały mi się najczęściej w jego obecności. On potrafił je wywołać. Jak spotykasz świętego na swojej drodze, to nie masz wątpliwości – mówi Stanisław Pławski.
W połowie lat osiemdziesiątych Pławskiemu udało się zarobić większą gotówkę. Z Andrzejem postanowili, że spożytkują ją na pławienie się w luksusach. Chcieli odwiedzić parę miejsc w Polsce, pomieszkać w dobrych hotelach, poczuć się komfortowo. Pojechali do Poznania. Wybrali nieistniejący już dziś hotel Bazar, bo w nim nocował niegdyś sam Ignacy Paderewski.
– Wynajęliśmy apartament z fortepianem, a ponieważ byłem miłośnikiem opery plan na wieczór miałem taki, że pokażę Andrzejowi operowy świat. By wszystko dopiąć na ostatni guzik, najpierw chcieliśmy wypożyczyć fraki. Snuliśmy się więc w tym celu po mieście, aż zmieniliśmy zdanie i zamiast fraków kupiliśmy wino, a zamiast opery wybraliśmy kino. Wino było wyborne – prawdziwy tokaj, a film był kultowy – Blues brothers. Nim zaczął się seans zdążyliśmy wypićbutelkę na ławce w parku, w kinie zaczęliśmy kolejną, a że film jest muzyczny a my wiele bluesów z tamtych lat znaliśmy na pamięć, daliśmy wyraz naszemu umiłowaniu muzyki: wrzeszczeliśmy, tupaliśmy, śpiewaliśmy, było to bardzo radosne i spontaniczne, choć prócz nas raczej nikomu się nie podobało.
Takie historie zdarzały mu się częściej. Był oczekiwanym gościem, duszą towarzystwa, ludzie chcieli go podejmować i się z nim dzielić. Przyjmował to naturalnie. Lubił luksusy i jeśli miał okazję chętnie z nich korzystał. Zawsze czuł się arystokratą. Był przekonany, że poeci powinni być utrzymywani przez społeczeństwo i pozwalał, by przyjaciele dzielili się tym obowiązkiem.