Na początku lat dziewięćdziesiątych środowisko związane z Januszem Duckim i małżeństwem Rylków spotykało się latem na Warmii podczas corocznych plenerów Instytutu Przestrzeni. Instytut Przestrzeni skupiał warszawskich psychologów i artystów, którzy z dala od miasta chcieli pomagać tak zwanej trudnej, zagrożonej narkomanią młodzieży. Pod tym szyldem organizowane były obozy artystyczno-ekologiczne. Działały trochę na zasadzie szkoły przetrwania. Jechało się w dzicz, budowało latryny, kupowało się coś do jedzenia u rolników lub w najbliższym sklepie i gotowało samemu. Przyroda i radzenie sobie w tych prymitywnych warunkach były elementem edukacji. Działania artystyczne miały wpłynąć na patrzenia na świat, a nawet na stan świadomości tych młodych ludzi. Można wchodzić w inne stany świadomości przy pomocy środków farmakologicznych, o czym ta młodzież doskonale wiedziała, a można też przy pomocy sztuki. Instytut Przestrzeni miał to umożliwić. Andrzej był zapraszany przez Hannę Rylke, by wziąć udział w tych działaniach w roli instruktora. Choć nie miał psychologicznego przygotowania, miał naturalnie dobry kontakt z młodymi ludźmi i był bardzo kreatywny.
– Gdy dziś wspominam Andrzeja, najwyraźniej go widzę właśnie na Warmii podczas działań Instytutu Przestrzeni. Stoi przy ogniu wyprostowany, z rozpostartymi ramionami tak jakby on ten ogień stwarzał. Szykowaliśmy się wtedy do wystawy, ale żeby zrobić wystawę trzeba było najpierw przygotować miejsce. Uprzątnęliśmy więc zagraconą oborę i przy tej okazji spaliliśmy stary kredens. Kredens był wcześniej wielokrotnie malowany farbami olejnymi i gdy płonął, kolejne warstwy farby barwiły ogień na różne kolory. Suryn stanął przy tym ogniu jak mistrz ceremonii, jak kreator. Ja dokumentowałem wtedy nasze poczynania kamerą i ten moment uchwyciłem w kadrze. Magiczna chwila. Pięknie skomponowany obraz – wspomina Janusz Ducki.
Andrzej prezentował krystaliczną artystyczną postawę. Gdy realizował swoje koncepcje było widać, że on się w nich idealnie znajduje. Wierzył w to co robi, więc inni też w to wierzyli. Jego działania nie pozostawiały miejsca na intelektualne dywagacje, na wątpliwości i ocenę. Swoją zdecydowaną, jasną postawą nadawał znaczenie temu co robił. Gdy coś pokazywał, było to mocne i czyste.
Na Warmii Suryn zagrał z żywiołami jeszcze w innym przedstawieniu. Działo się to nad jeziorem Narie. Wszedł do wody, rozpostarł ręce, a jego dłonie płonęły. Był już dość chudy i jego ascetyczne ciało dodawało wyrazu tej scenie. Miał w dłoniach węgielki na aluminiowej folii, żeby się nie poparzyć i stojąc w wodzie płonął niczym krzew gorejący. Był wtedy jak znak, jak symbol. Piękny i niepokojący. Przywołujący jakieś niesprecyzowane, dalekie tęsknoty, jednoczący żywioły – wspomina Jan Rylke.
Plenery kończyły się wspólną wystawą. W 1992 r. zorganizowano ją w tej wysprzątanej wcześniej obórce. Na wernisażu Andrzej pokazał kamienną rzeźbę. Sam jej nie rzeźbił, znalazł ją, bowiem miał niezwykłą zdolność odnajdywania ciekawych kamieni. Często wypatrywał kamienie z dziurką, przez którą można było przeprowadzić rzemyk i zrobić piękny naszyjnik, inne okazywały się kamiennymi narzędziami z paleolitu, wprawne oko Andrzeja doskonale zauważało ślady obróbki, jeszcze inne miały ciekawą formę. Gdziekolwiek by nie szedł, zawsze coś niezwykłego znalazł. Ten kamień, który pokazał w Pupkach wyglądał idealnie jak fallus. Ustawił go na drewnianym podeście i podpisał „Idol warmiński”.
– Podobnego kamiennego fallusa znalazł też kiedyś w górskim potoku, gdy odwiedził mnie w Czarnem – mówi Ryszard Latecki. Wyjął go ze strumienia, w miejscu do którego codziennie chodziłem. Trzeba było jednak być Andrzejem, by coś takiego w kamieniu zobaczyć. Potem dostałem od niego kamienną waginę. Do dziś wożę ją w samochodzie. Fallusa oddałem koleżance.