Tancerz i taniec to jedno
Wojciech Darski wspomina, że w SDS-ie Suryn działał podobnie, był najbardziej kreatywny, gdy unosił się nad nimi duch zabawy. Cykl wierszy, które pisali razem „Wspólna rzeczywistość” opatrzyli mottem „Beztroskimi, drwiącymi, gwałtownymi chce nas widzieć mądrość – rzekomo Zaratustra”. Te wiersze zostały wydane staraniem przyjaciół, ale ile zapisanych na kawiarnianych serwetkach, kolejowych biletach, przypadkowych karteczkach czy wysłanych w listach przepadło, bo Suryn nie przywiązywał najmniejszej wagi do zachowywania tego co tworzył. W pewien sposób bawiło go, że jego wiersze żyją chwilę, że ulatują w przestrzeń i trwają tylko tyle co słowa wybrzmiewające w eterze. Dopiero pod koniec życia zaczęło mu zależeć, żeby rysunki i wszelkie zapiski gromadzić i przechowywać. Wysłał nawet do Darskiego list z prośbą, by ten pozbierał te serwetki, karteczki, listy, bo chciałby coś przygotować do wydania. Wcześniej siał wiersze gdzie się dało i nie dbał zupełnie co się z tym stanie.
– Byłem kiedyś w Stanach na festiwalu sztuki „Burning Man Festiwal”. To jedno z bardziej niesamowitych transformujących doświadczeń w moim życiu. Tamtejsi artyści kompletnie zmienili moje postrzeganie sztuki. Tworzyli potężne drewniane budowle, by potem je spalić. Niosła ich ta sama idea, która przyświeca tybetańskim mnichom usypującym mandale: że najważniejszy jest moment tworzenia. Gdy ostatnie ziarnko piasku stworzy doskonały obraz, mnisi zmiatają mandalę miotełką i ziarenka piasku rozsypują na wietrze, a tamci artyści ze Stanów palą swoje ogromne dzieła. Tak też widzę to, co robił Andrzej. Artystą się jest w momencie, kiedy się tworzy. Moment tworzenia jest najbliższy boskiemu aktowi kreacji świata. Andrzej jest jednym z nielicznych, który to zrozumiał. Cofnąłbym się w tym momencie do średniowiecza, kiedy artyści nie podpisywali swoich dzieł, bo uważali, że są kanałem, boskim narzędziem, przez które sztuka przechodzi – mówi Edi Pyrek.
Konsekwencją takiego podejścia jest fakt, że wiele wierszy nie przetrwało, istniały tylko w czasie, gdy je wypowiadał lub zapisywał. Moment kreacji, gdy uwalniał swoje dzieła w świat, był też tym, w którym przestawał o nich myśleć. To idealnie wpisuje się w jego filozofię życia tu i teraz, zachwytu nad każdym krokiem, nad tą właśnie chwilą. Bez wybiegania w przyszłość, bez oczekiwań, bez żadnej potrzeby zmaterializowania. Dla Andrzeja liczył się moment, w którym wiersz powstawał, zwykle jako odpowiedź na chwilę, która się właśnie wydarza.
– Muszę przyznać, że nie bardzo przejmowaliśmy się faktem, że Andrzej jest poetą – mówi Ewa Hornik. Oczywiście niektóre rzeczy bardzo nam się podobały, inne bawiły, coś nas zastanowiło, ale nie odbieraliśmy tego w kategorii, że jest to wielka twórczość, że to coś cennego. To było bardziej zabawą. Działo się na bieżąco. Nie tak jak robią poważni twórcy: piszą, piszą, piszą, chowają do szuflady, potem do niej zaglądają i poprawiają, czyszczą, szlifują, w końcu wydają. Przez niego poezja przepływała i znikała. Nie przejmował się tym. Zaraz było następne, nowe. W tworzeniu był lekki, świeży, skupiony na tu i teraz, a gdy ta postawa przejawiała się w codziennych działaniach, samo życie zamieniała w prawdziwą poezję, jak na przykład wtedy, gdy poszliśmy razem do lasu na spacer. Andrzej prowadził i wybierał na postój co piękniejsze miejsca. Miał drumlę, grał na niej stojąc na jednej nodze. Potem zdjął buty i zachęcił mnie bym zrobiła to samo, zdjął skarpetki, więc i ja zdjęłam. Chodziliśmy boso doświadczając ziemi, podłoża, energii. Delektowaliśmy się tym doświadczaniem, a potem Andrzej wykopał dołek w ziemi i… włożył doń jedną skarpetkę, wykopał drugi i włożył drugą, potem trzeci i czwarty, w których zakopał buty. Atmosfera była taka, że nie musiał mnie specjalnie do niczego zachęcać. Ze spaceru wróciliśmy boso, bo buty i skarpetki zostały pogrzebane.