Strona 20 i 21

Chyba najbardziej udany portret Andrzeja z fajką powstał na jednym z takich spacerów. Na tym zdjęciu Andrzej patrzy na nas spokojnie i refleksyjne spoza lekkiego dymku. Widać jego zdystansowany, ale i pogodny stosunek do świata. To spokojne spojrzenie ma jednak swoje warstwy. Jest w nim coś więcej, trudno powiedzieć co. Smutek? Melancholia? Odbicie świata, za którym tęskni?

– Nie pamiętam czy to ja sprowokowałem Andrzeja, czy tak go po prostu zobaczyłem i udało się to uchwycić. To są spontanicznie improwizowane sytuacje, ale polegają na pewnym zrozumieniu. My się tak dobrze rozumieliśmy, że wystarczyły dwa słowa, czasem bez słów odczytywaliśmy swoje intencje. Gdy umysł nie idzie po utartych koleinach, rzeczy dzieją się spontanicznie – mówi Świetlik.

W 1985 w Teofilowie Suryn poznał Stanisława Sojkę. Sojka zobaczył w nim wtedy osobowość jasną i pozytywną, ale dostrzegł też ślad tego co niepokoi, gdy uważnie patrzymy na to zdjęcie z fajką.

– Ta Surynowa melancholia na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Melancholia jest absolutnie duchowym, nadprzyrodzonym stanem. Myślę, że bez niej nie byłoby poezji. Nie jest czystym smutkiem, choć zawiera w sobie smutek głęboki i prawdziwy. Nie jest jednak rozpaczą, czyli smutkiem pozbawionym nadziei. Jest zaczynem krytycznym i pustką, odciskiem nieskończoności. Andrzej był tym naznaczony – mówi Sojka.

W głównym pokoju mieszkania Pani Walentyny wisiało na ścianie czarno-białe zdjęcie: mały Andrzej w krótkich spodenkach na szelkach z kolegami na podwórku. Miał może siedem, może osiem lat. Niczym nie różnił się od rówieśników. Któregoś dnia dorosły Andrzej spojrzał na siebie małego, wziął czerwony mazak i na zdjęciu nad swoją głową narysował strzałkę. „Na kogo wypadnie, na tego bęc” – napisał obok. Co myślał wtedy? Pani Walentyna mówiła, że chodziło mu o los poety, o trudne życie, które stało się jego udziałem a nie do końca było wyborem. Ale skoro była w nim ta melancholia, musiał być poetą. I może musiał umrzeć młodo.

– Wtedy, w Teofilowie olśnił mnie jasnością, taką piękną i godną postawą – wspomina Sojka. Gdy go zobaczyłem, pomyślałem, że wygląda jak Jesienin z pewnej fotografii, którą miałem w pamięci. Od razu zauważyłem też, jak niesłychanie trafnie na bieżąco puentuje to co się dzieje. Fascynujące było, jak formułował poetyckie komentarze do aktualnych wydarzeń, zmieniając rzeczywistość w poezję. Nie było w tym nic z popisywania się erudycją, on tak przeżywał świat – obserwował, natychmiast poddawał refleksji i odpowiednio komentował. Czasem było to jedno zdanie, czasem wiersz, a czasem tylko słowo, które w zestawianiu z sytuacją brzmiało tak, jakby ktoś opowiedział właśnie świetny dowcip. To było bardzo naturalne i bezwysiłkowe. Ta lekkość i trafność słowa to niezwykły dar, którym dzielił się ze wszystkimi.

Przygody w Łodzi okazały się bardzo istotne dla Andrzeja, jako artysty. Trafił na swój grunt, spotkał ludzi podobnych sobie. Dobrze się czuł w atmosferze Strychu czy Teofilowa, gdzie wszystko działo się niezobowiązująco i wiele artystycznych wydarzeń napędzanych było duchem zabawy.

– Wiecznie robiliśmy sobie psikusy, które psuły czyjąś ideę. Na terenie sztuki ingerowanie w koncepcję innego artysty było nie do pomyślenia. W naszym środowisku takie zachowanie było doceniane i mieściło się w ogólnie przyjętej poetyce. Andrzej znakomicie to czuł – mówi Marek Janiak. Nie był wizualistą, jak większość z nas. Nie był nawet – jak my – świadomie zdeklarowany po stronie sztuki, ale był bardzo inteligentny, więc rozumiał te wszystkie procesy. Nawet jeśli nie znał czasem odnośników, nie wiedział do jakich artystów czy gestów nawiązujemy, to potrafił się natychmiast zorientować. Ta duża inteligencja dawała mu siłę mimikry. Potrafił wtopić się w dowolne środowisko. Wydaje mi się, że równie dobrze mógłby dogadać się z drwalami jak i z fizykami teoretycznymi.

Poprzednia  Następna