Do Łodzi Suryn trafił dzięki Ewie Hornik. W 1981 r. zaprosiła do Gorzowa na „Konfrontacje fotograficzne” klasyków polskiej fotografii oraz twórców grupy Łódź Kaliska, słynnych prześmiewców ówczesnej rzeczywistości. Rozwinęła kontakty z Łodzią Kaliską i często podróżowała na trasie Gorzów – Łódź. Któregoś razu zabrała ze sobą Suryna, dołączył na stacji Krzyż, a gdy wysiadł w Łodzi natychmiast wsiąkł w nowe towarzystwo.
Krąg twórców z grupy Łódź Kaliska był wówczas związany ze zjawiskiem w sztuce zwanym Kulturą zrzuty. Formułą Kultury zrzuty była kompletna artystyczna wolność.
– Każdy zarażał innych taką aktywnością, jaka mu najbardziej odpowiadała. Ludzie inspirowali się nawzajem, przenikały się koncepcje, możliwości, emocje, świadomość kulturowa i tworzył się przedziwny tygiel – środowisko otwarte, kreatywne i świeże. Od razu stanęliśmy w opozycji do ciasnego getta sztuki konceptualnej, w którym funkcjonowali artyści starszego pokolenia.To było kapitalne. Dzięki temu zaistniała cała masa dziwnych, kompletnie odjechanych ludzi, z których wielu trudno zmieścić nawet w bardzo tolerancyjnej definicji sztuki i literatury. Niektórzy z nich uaktywniali swoją wrażliwość tylko w kontekście Kultury zrzuty – mówi Marek Janiak. W takiej formule trzeba było być mocnym psychicznie. Nie było bowiem litości. Albo ktoś potrafił wskoczyć do tej rozpędzonej machiny, albo rozbijał się o nią. Wszechstronna wolność jako najważniejsza kategoria siłą rzeczy odrzucała kurtuazję, bo kurtuazja zniewala – jak człowiek jest uprzejmy, to często kłamie. My nie byliśmy uprzejmi, byliśmy wyłącznie dla siebie i dla wolności osobistej. Andrzej potrafił zaistnieć w tym niesłychanie dynamicznym, a nawet czasem agresywnym środowisku. Do dziś kojarzy mi się z momentami naszej największej aktywności podczas plenerów w Teofilowie.Widzę go jako uczestnika, który cały czas reaguje na to co się dzieje, wchodzi w interakcje z sytuacją, jednocześnie zachowując ten charakterystyczny nostalgiczny dystans. W tym tyglu mogli przetrwać tylko ludzie wyraziści, na różny sposób wyjątkowi – wspomina Janiak.
Również tutaj, w środowisku tych indywidualności, Andrzej został zapamiętany jako ktoś niezwykle elegancki. Czasy były mało eleganckie, a uczestnicy tamtych wydarzeń spotykali się głównie w niezobowiązujących miejscach – na strychu Włodzimierza Adamiaka, czyli w galerii Strych przy Piotrkowskiej 149 w Łodzi, czy w starym drewnianym domu Zbigniewa Bińczyka w Teofilowie, w którym odbywały się słynne plenery Łodzi Kaliskiej. Nikt nie przywiązywał wagi do garderoby, a Suryn owszem. Apaszka, fajka, marynarka z dobrego materiału – tak zapamiętali go uczestnicy tamtych wydarzeń, chociaż na wielu sytuacyjnych zdjęciach z Teofilowa widzę go w zwyczajnych ubraniach: podniszczone spodnie, zwykła koszula lub bluza. Marynarkę i apaszkę ma tylko na sesji z Andrzejem Świetlikiem, czyli ubrał je wtedy, gdy wiedział, że będzie fotografowany. Wszyscy jednak pamiętają jego szyk, ta arystokratyczna aura zapisała się w pamięci wyraźniej, niż rzeczywisty strój. Marek Janiak uważa, że wytworność była przejawem jego filozofii życia.
– Miał styl, pozę szlachcica, dżentelmena starej daty, ziemianina, który ma swój świat i patrzy z pobłażaniem na całą ludzkość. Był w nim rodzaj filozoficzno-romantycznej zadumy, z fajeczką chodził. Nikt z nas nie miał czasu na takie zbędne rekwizyty, a Andrzej miał czas. Był panem swego czasu. Choć dużo wnosił do różnych wspólnych tekstów i działań, to nie wpadał w wir zdarzeń. Miał swój rytm – kiedy chciał to był, jak mu się nie chciało, to nie przyjeżdżał – wspomina Marek Janiak.
Również Andrzej Świetlik zapamiętał, że Suryn do wydarzających się w Teofilowie spontanicznych akcji odnosił się z pewnym dystansem.
– Gdy niespodziewanie działy się rzeczy zupełnie nietypowe, sporo osób reagowało gwałtownie, agresywnie, z impetem. Niektórzy głupieli, odpadali z gry i stanowili tylko widownię. Andrzej zwykle miał w sobie spokój, przyglądał się najpierw i dopiero potem decydował czy w jakąś sytuację wchodzi czy też nie. Jeśli zdarzyło się, że ekspresyjnie wchodził w akcję, to była to przemyślana prowokacja.
W Teofilowie chodziliśmy razem na długie spacery nad rzekę – wspomina Świetlik. Andrzej był bardzo refleksyjny i mówił tylko wtedy, gdy miał coś do powiedzenia. Pamiętam go raczej jako faceta, który nie mówi a kontempluje. Ja też do gaduł nie należę, więc większość czasu spacerowaliśmy w milczeniu. Suryn z rzadka przerywał ciszę sentencjami jakby z innego świata.
Dziś nie potrafiłbym niczego zacytować, słowa uleciały, ale pamiętam klimat tamtych spacerów. To było fantastyczne. Wydaje mi się, że od sytuacji gremialnych wolał rozmowy w cztery oczy. Wybierał sobie rozmówców takich, z którymi czuł, że można rozmawiać o rzeczach istotnych. Gdy mówił, mówił w sposób bardzo elegancki. Był arystokratą w stu procentach. W każdym słowie i geście i w każdym codziennym działaniu był obiektem sztuki.