– Gdy dziś przywołuję wspomnienia o Andrzeju, widzę go jako arystokratę w bryczesach, skórzanych, długich butach do jazdy konnej, kamizelce z dobrej gatunkowo, austriackiej wełny. Mógłby mieć też laseczkę ze srebrną główka, sygnet no i fajkę – dla szpanu, bo w mojej pamięci utrwalił się jako arystokrata, który żyje mitem swoich szlacheckich korzeni, ziemianin wygnany przez komunizm z włości – wspomina Waldemar Czechowski. – Ten Andrzej potrzebował szyku i takich rekwizytów. Dodał nawet do nazwiska „Sulima”, by wskazać na swoje szlacheckie pochodzenie. W rodzinie Surynów tylko on używał podwójnego nazwiska. Myślę, że ta kreacja była na przekór rzeczywistości, bo poznałem go w czasach, gdy nagłówki Trybuny Ludu apelowały: „Robotnicy wszystkich krajów, łączcie się”, a on wtedy nawoływał: „Arystokraci wszystkich krajów, łączcie się!”.
Marek Sobczak też widzi go z fajką, ale w manierycznej pozie i jakby za bardzo wystrojonego.
– Zawsze był ten szpan, którego nie potrafiliśmy wtedy zrozumieć, ta fajka, apaszka, ten wystudiowany gest. Jak na arystokratę przystało potrafił opowiadać, że czas zajmuje mu tenis, jazda konna, żeglarstwo czy inne tego typu wyszukane przyjemności. Lubił zgrywać światowca. W listach i kartkach pocztowych posyłał nam pozdrowienia z różnych zakątków Europy, choć przecież nigdzie nie wyjeżdżał, bo granice były dla nas zamknięte.
Przypominam sobie taką historię. Był rok 1982. Przyjechałem do Gołdapi i spotkałem Andrzeja. Miał podbite oko. Co się stało? – pytam. Dostałeś wpieprz? Nie – odpowiedział – jechałem konno i spadłem z konia prosto na obiektyw aparatu fotograficznego.
To był cały Andrzej. Andrzej – arystokrata. Dziś, gdy próbuję to sobie wyjaśnić, myślę, że być może Andrzej ścigał wizerunek, który sobie tworzył. Moim zdaniem marnie mu to wychodziło -to nie był on i osoby w miarę inteligentne od razu wyczuwały sztuczność tej kreacji – mówi Marek Sobczak.
Nie wszystkich drażnił Andrzej-szlachcic. Niektórym te górnolotne tony doskonale współgrały.
– Nie wiem jakie miał dochody, skąd miał pieniądze, ale jakoś tak było, że wydawało się, że je ma. Zawsze był elegancki, dobrze ubrany, wszystko świetnie na nim leżało, trzymał fason mimo tych ciągłych podróży, mimo wielu godzin spędzonych w pociągach, pomieszkiwania na Warmii w zgrzebnych chatach. Elegancję miał wrodzoną i „wyglądanie” nie wymagało od niego zbyt wiele wysiłku. Gdy ludzie się tak pałętają po świecie, to wyglądają różne, zmęczeni bywają i niedoprani, a on zawsze prezentował się dobrze. Nie było widać po nim życia włóczęgi.
Dostałem kiedyś od niego piękny czarny płaszcz z doskonałej wełny, długi, z lekkim połyskiem. Można go było nosić na obie strony. Nie wiem skąd go miał, ale na pewno była to rzecz najwyższej jakości, dużo powyżej średniej krajowej. Sam Andrzej, to jak wyglądał i kim był, też było dużo powyżej średniej – wspomina Janusz Ducki.
Ja zapamiętałam jego płaszcz w szarą jodełkę, ciężki, wełniany. Miał go na sobie wtedy w tym pociągu. Był chyba listopad, a pociąg był nieogrzewany, więc ludzie siedzieli w kurtkach i płaszczach. Pamiętam też skórzany plecak, słomkowy kapelusz i kij – wędrowny kostur – niby zwykłe przedmioty, ale spytajcie tylko kogoś z kręgu Suryna, a dowiecie się, że są niezwykłe. Nie chcę powiedzieć, że te rzeczy są niemal jak relikwie, ale na pewno są to przedmioty legendarne. Plecak i kostur brały potem udział w wydarzeniu, które po śmierci Andrzeja zorganizował Wacław Sobaszek w Teatrze Węgajty.
– Mieliśmy z Andrzejem wspólne książki, wspólne kochanki, wspólne ubrania. Każdy z nas miał jedną parę spodni i jedną marynarkę. Pożyczaliśmy więc sobie te marynarki, by nie wypaść kiepsko przed dziewczynami. Jego wysłużone dżinsy (chyba Lee) chciałem kiedyś zalać przeźroczystym plastikiem, bo kiedy na tyłku, codziennie przez pięć lat nosi się tę samą parę spodni, one nabierają charyzmy gościa, który je nosił. Uznałem, że są warte ocalenia – wspomina Stanisław Pławski, który poznał Andrzeja na początku lat osiemdziesiątych.
Jego dżinsy zalać plastikiem! A nie mówiłam!
Wszyscy zgodnie mówią, że Andrzej był przystojny i robił wrażenie. Miał jasne świetliste włosy, wyraziste jasnoniebieskie oczy, wyprostowaną sylwetkę, pewność a zarazem lekkość kroku. Przez długi czas miał też wąsy, zgolił je dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Miał też spokojny niski głos, którego tembr zachwycał nie tylko kobiety. Dzięki brzmieniu głosu i pomocy Stanisława Sojki dostał szansę na prowadzenie autorskiej audycji w II Programie Polskiego Radia, ale nie skorzystał z niej. Nie skorzystał też z wielu innych propozycji, bo na tych jego bezdrożach, nie było mu to po drodze. Ale o tym później. Teraz zacznijmy od początku jego poetyckiej drogi.